integracja-emocjonalna

Integracja emocjonalna. Jak uwierzyć, że jesteś kochany i potrafisz kochać.

Anna A. Terruwe, Conrad W. Baars

tytuł oryginalny: Healing the Unaffirmed. Recognizing Emotional DDepriwation Disorder

rok wydania: 2004, liczba stron: 232, seria: Psychologia i duchowość, wydawnictwo: W Drodze

* * *

Anna A. Terruwe i Conrad W. Baars, holenderscy psychiatrzy z wieloletnią praktyką terapeutyczną, opisują przyczyny, skutki i sposoby leczenia odkrytej przez siebie jednostki chorobowej, nazwanej zespołem niezaspokojenia emocjonalnego.

Są autorami licznych książek, z których dwie ukazały się nakładem Wydawnictwa W drodze: Integracja psychiczna. O nerwicach i ich leczeniu (Terruwe i Baars) oraz Psychologia miłości i seksualności (Baars).

Ludzie jako jednostki społeczne bezwzględnie potrzebują emocjonalnego kontaktu z innymi osobami. Nie mogą oni jednak być otwarci na innych, jeśli wcześniej nie zostali obdarzeni bezinteresowną miłością. Bez tej afirmacji skazani są na niepewność własnej wartości. Żadne osiągnięcia zawodowe czy intelektualne - choćby nie wiem jak spektakularne - nie są w stanie zastąpić tego emocjonalnego niedostatku. To miejsce może zapełnić tylko bezwarunkowa miłość drugiej osoby.

* * *

To mądra i pełna wrażliwości na drugiego człowieka książka. Tak naprawdę świadectwo dwóch wierzących psychiatrów, którzy zdiagnozowali nową jednostkę chorobową: zespół niezaspokojenia emocjonalnego. Z drugiej strony to właśnie świadectwo tego, ile może zdziałać posługa psychiatrów, którzy nie tyle stosują jakąś technikę, co po prostu przyjmują drugiego człowieka z miłością i afirmacją.

Wygląda na to, że zespół niezaspokojenia emocjonalnego dotyczy wielu osób, szczególnie w naszym zagonionym i pragmatycznym społeczeństwie. Warto sięgnąć po tę lekturę, choć miejscami może okazać się trudna, ale która może też przynieść większe zrozumienie przyczyn przeżywanych problemów lub po prostu uwrażliwić na świat uczuć i ich rolę w zdrowym funkcjonowaniu na co dzień. Polecam! A dla zachęty dzięki uprzejmości Wydawnictwa W Drodze cytuję fragment pewnego świadectwa (s. 172-175).

* * *

Panie Doktorze, gdy przestałam przebywać w pełnej akceptacji atmosferze Pańskiego domu, odczułam przypływ optymizmu i wiary w to, że będę coraz zdrowsza. Miałam jednak pewne obawy przed powrotem do czynnego życia religijnego. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że siostry w klasztorze, w którym się znalazłam - choć przyjacielskie, rozmodlone i gotowe do pomocy - były przyzwyczajone do bardzo intensywnego życia skupionego na pracy. Niektóre były wręcz perfekcjonistkami. Moje wcześniejsze potrzeby "radzenia sobie samej", "udowadniania, że jestem czegoś warta" sprawiły, że czułam się winna, gdy słyszałam o ogromie pracy wykonanym przez niektóre siostry i o lenistwie tych, które nie brały w tym udziału. Niektóre siostry zaczęły mi radzić, jak powinnam rozwiązać to, co uważały za moje "psychologiczne problemy". Stale przypominały mi o wzorcach pracy i regułach życia wspólnotowego, komentując je lub odwołując się do przykładów.

Po kilku tygodniach poprosiłam o przeniesienie do większej wspólnoty. Żywiłam bowiem nadzieję, że będę w niej miała więcej swobody i będę mogła być sobą. Po raz kolejny przekonałam się, że i tu stale mierzono, jak ciężko jedni pracują i jak inni są egoistyczni. Listy tzw. ochotniczych komitetów umieszczano na tablicy informacyjnej i jeśli ktoś nie znalazł się przynajmniej na jednej, był piętnowany podczas kolejnego spotkania wspólnoty. Zdawałam sobie sprawę z twardych reguł, którymi kierowała się wspólnota, do której przynależałam; zawsze myślałam, że muszę zarobić na prawo do życia w niej pracą wykonywaną zarówno w klasztorze, jak i w szkole. Wtedy starczało mi zdrowia i sił, by ciężko pracować i zadowolić wszystkich, po to by mnie akceptowano i by móc zawiązać prawdziwe przyjaźnie. Nigdy nie czułam jednak, że znajduję się w domu czy we wspólnocie, co najwyżej od czasu do czasu odczuwałam zadowolenie z tego, że moją cięż ką pracą zasłużyłam na utrzymanie i mieszkanie. Wszystko to wpłynęło w końcu na fakt, że musiałam się leczyć. Wiem też, że teraz - gdy zostałam "przypadkiem psychiatrycznym" - nie mogę się uważać za członka tej wspólnoty. Wyleczyłam się prawie całkiem z wszystkich chorób psychicznych, ale wspólnoty te powodowały, że obawiałam się stosować do zasad, których nauczyłam się podczas terapii. Poważna operacja chirurgiczna, której zostałam niespodziewanie poddana, nie dodała mi ani fizycznej, ani psychicznej siły. Prawdziwą siebie odkryłam dopiero podczas pobytu w Pańskim domu.

W związku z tym pierwsze cztery miesiące po jego opuszczeniu oszołomiły mnie i zmusiły do walki. Nauczyłam się szczerości i starałam się tak postępować. Moje zachowanie było jednak postrzegane jako egoistyczne, krytykanckie, buntownicze i "niereligijne". Ponieważ nie próbowałam się tłumaczyć, przepraszać i przystosować, uznano, że odwracam się do wspólnoty plecami. Moją stanowczość i wysiłki czynione, by postępować własną drogą, oceniono jako niesubordynację i skrytość. Dotąd znano mnie jako osobę, która była w każdej chwili gotowa dostosować się do innych, zawsze się tłumaczyła i przepraszała, wciąż była uśmiechnięta i sympatyczna. Byłam tak "zaprogramowana", by w każdej chwili pomóc innym, zadowolić ich, nigdy nikogo nie krytykować ani nie wygłaszać przeciwnych opinii. Obawiałam się też poprosić kogoś o uczynienie mi przysługi, podobnie jak nie potrafiłam nikomu odmówić pomocy. Składając śluby posłuszeństwa, zobowiązywałyśmy się podporządkować przełożonym naszą wolę i nasze poglądy. Konsekwentnie starałam się więc realizować te zasady ze strachu, że mogłabym rozczarować Boga albo drugiego człowieka. Znów zaczęłam więc sobą pogardzać i brać winę na siebie, choć gdzieś w głębi duszy zdawałam sobie sprawę, że nie jestem niczemu winna.

W końcu udało mi się dostać do kliniki prowadzonej przez siostry z mego zgromadzenia i wygląda na to, że będą mnie one wspierały w dążeniu do tego, by moje życie nie było - jak w przeszłości - podporządkowane poczuciu winy i strachowi. Dostrzegam w tej wspólnocie dążenie do darzenia szacunkiem każdej jednostki i do życia jak w rodzinie, nie jak w zgromadzeniu. Niektóre siostry pracują na całych etatach, inne mają pół etatu, a jeszcze inne cieszą się atmosferą tego domu i rozważają, czym się będą zajmowały po jego opuszczeniu. Nie da się tu zaobserwować pośpiechu, życia pod presją czy nieustannej bieganiny. Mogę teraz pracować tyle, ile jestem w stanie i jak na to pozwalają mi moje siły fizyczne i psychiczne. Mam nadzieję, że stopniowo przywiążę się do tej wspólnoty. Z powodu wcześniejszych nacisków, a także dlatego że odpowiadała mi praca wymagająca koncentracji i spokoju oraz kreatywności, miałam skłonność do unikania konfrontacji i nadmiernej ingerencji zarówno w moje studia, jak i w moją pracę. Ta grupa rozumie i akceptuje różnice zainteresowań, wieku, temperamentu i stylu życia.

Niektóre zakony nie dbają o zapewnienie pomocy psychiatrycznej siostrom, a jeśli nawet dbają, to kończy się to niepowodzeniem, ponieważ wspólnoty, do których siostry wracają po zakończeniu terapii, nie rozumieją ich i nie akceptują. Dawne reguły życia zakonnego przyczyniły się do rozwoju nerwic deprywacyjnych (zespołu niezaspokojenia emocjonalnego) wśród sióstr zakonnych, zakonników i księży. Neurotyk w trakcie leczenia przebywa w towarzystwie innych pacjentów, którzy także nie byli akceptowani. Starają się oni nawzajem się zrozumieć i akceptować. Możliwość powrotu do pełnej afirmacji - tak różna od sytuacji, z którą mamy do czynienia w zwykłej wspólnocie - jest integralną częścią procesu leczenia.

Podobnie jak fizyczna dolegliwość wymaga rehabilitacji w sprzyjających warunkach, tak samo wymaga tego choroba psychiczna. W wypadku tej ostatniej można obserwować skłonność do remisji, których nie ma w schorzeniach fizycznych. W tej sytuacji pierwsze spostrzeżenie odnosi się do tego, że nie ma drugiej osoby, która mówiłaby tym samym językiem. Istota wartości człowieka jako osoby zaczyna znikać ze świadomości, słabnie wiara we własne możliwości, a rośnie niechęć do kontaktów z otoczeniem i człowiek raczej się zamyka, niż otwiera. Coraz trudniej jest (jeśli w ogóle jest to możliwe): mówić otwarcie o tym, co lubimy, a czego nie; nie przepraszać, jeśli nie ma ku temu powodu; być naprawdę sobą, a nie stale zaspokajać potrzeby otoczenia, zdobywać jego przychylność i unikać gniewu. Gdy neurotyk cierpiący na zespół niezaspokojenia emocjonalnego przeanalizuje to wszystko, zrozumie, że jeśli nie będzie stanowczy w realizowaniu tych postanowień, popadnie podobnie jak w przeszłości w depresję.

Grupa, w której przebywam, istnieje od kilku miesięcy, ale jej członkinie zdążyły się już dużo od siebie nawzajem nauczyć i dużo się o sobie dowiedziały. Robią wszystko, by druga osoba mogła być sobą. Jeśli któraś z sióstr prosi grupę o pomoc, ta zwykle podziela jej poglądy. Powstanie większej liczby takich wspólnot powinno przyczynić się do nowego podejścia do potrzeby uznania, nie zaś uległości, zrozumienia dla tego, że raczej należy być, niż działać, a także przyjęcia do wiadomości, że każdy powinien być akceptowany takim, jakim jest. Gdy presja wywierana na siebie nawzajem jest minimalna, akceptujący się wzajemnie członkowie wspólnoty zdobywają mądrość życia przemienionego przez Ducha Świętego. Jestem ogromnie wdzięczna moim przełożonym za to, że podjęli się pionierskiej pracy utworzenia domu, w którym można znaleźć akceptację i który nie powstał po to, by czerpano z niego zyski. Dziękuję też bardzo, że mogłam w nim dokończyć moją terapię.

Panie Doktorze, gdy przestałam przebywać w pełnej akceptacji atmosferze Pańskiego domu, odczułam przypływ optymizmu i wiary w to, że będę coraz zdrowsza. Miałam jednak pewne obawy przed powrotem do czynnego życia religijnego. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że siostry w klasztorze, w którym się znalazłam - choć przyjacielskie, rozmodlone i gotowe do pomocy - były przyzwyczajone do bardzo intensywnego życia skupionego na pracy. Niektóre były wręcz perfekcjonistkami. Moje wcześniejsze potrzeby "radzenia sobie samej", "udowadniania, że jestem czegoś warta" sprawiły, że czułam się winna, gdy słyszałam o ogromie pracy wykonanym przez niektóre siostry i o lenistwie tych, które nie brały w tym udziału. Niektóre siostry zaczęły mi radzić, jak powinnam rozwiązać to, co uważały za moje "psychologiczne problemy". Stale przypominały mi o wzorcach pracy i regułach życia wspólnotowego, komentując je lub odwołując się do przykładów. Po kilku tygodniach poprosiłam o przeniesienie do większej wspólnoty. Żywiłam bowiem nadzieję, że będę w niej miała więcej swobody i będę mogła być sobą. Po raz kolejny przekonałam się, że i tu stale mierzono, jak ciężko jedni pracują i jak inni są egoistyczni. Listy tzw. ochotniczych komitetów umieszczano na tablicy informacyjnej i jeśli ktoś nie znalazł się przynajmniej na jednej, był piętnowany podczas kolejnego spotkania wspólnoty. Zdawałam sobie sprawę z twardych reguł, którymi kierowała się wspólnota, do której przynależałam; zawsze myślałam, że muszę zarobić na prawo do życia w niej pracą wykonywaną zarówno w klasztorze, jak i w szkole. Wtedy starczało mi zdrowia i sił, by ciężko pracować i zadowolić wszystkich, po to by mnie akceptowano i by móc zawiązać prawdziwe przyjaźnie. Nigdy nie czułam jednak, że znajduję się w domu czy we wspólnocie, co najwyżej od czasu do czasu odczuwałam zadowolenie z tego, że moją cięż ką pracą zasłużyłam na utrzymanie i mieszkanie. Wszystko to wpłynęło w końcu na fakt, że musiałam się leczyć. Wiem też, że teraz - gdy zostałam "przypadkiem psychiatrycznym" - nie mogę się uważać za członka tej wspólnoty. Wyleczyłam się prawie całkiem z wszystkich chorób psychicznych, ale wspólnoty te powodowały, że obawiałam się stosować do zasad, których nauczyłam się podczas terapii. Poważna operacja chirurgiczna, której zostałam niespodziewanie poddana, nie dodała mi ani fizycznej, ani psychicznej siły. Prawdziwą siebie odkryłam dopiero podczas pobytu w Pańskim domu. W związku z tym pierwsze cztery miesiące po jego opuszczeniu oszołomiły mnie i zmusiły do walki. Nauczyłam się szczerości i starałam się tak postępować. Moje zachowanie było jednak postrzegane jako egoistyczne, krytykanckie, buntownicze i "niereligijne". Ponieważ nie próbowałam się tłumaczyć, przepraszać i przystosować, uznano, że odwracam się do wspólnoty plecami. Moją stanowczość i wysiłki czynione, by postępować własną drogą, oceniono jako niesubordynację i skrytość. Dotąd znano mnie jako osobę, która była w każdej chwili gotowa dostosować się do innych, zawsze się tłumaczyła i przepraszała, wciąż była uśmiechnięta i sympatyczna. Byłam tak "zaprogramowana", by w każdej chwili pomóc innym, zadowolić ich, nigdy nikogo nie krytykować ani nie wygłaszać przeciwnych opinii. Obawiałam się też poprosić kogoś o uczynienie mi przysługi, podobnie jak nie potrafiłam nikomu odmówić pomocy. Składając śluby posłuszeństwa, zobowiązywałyśmy się podporządkować przełożonym naszą wolę i nasze poglądy. Konsekwentnie starałam się więc realizować te zasady ze strachu, że mogłabym rozczarować Boga albo drugiego człowieka. Znów zaczęłam więc sobą pogardzać i brać winę na siebie, choć gdzieś w głębi duszy zdawałam sobie sprawę, że nie jestem niczemu winna. W końcu udało mi się dostać do kliniki prowadzonej przez siostry z mego zgromadzenia i wygląda na to, że będą mnie one wspierały w dążeniu do tego, by moje życie nie było - jak w przeszłości - podporządkowane poczuciu winy i strachowi. Dostrzegam w tej wspólnocie dążenie do darzenia szacunkiem każdej jednostki i do życia jak w rodzinie, nie jak w zgromadzeniu. Niektóre siostry pracują na całych etatach, inne mają pół etatu, a jeszcze inne cieszą się atmosferą tego domu i rozważają, czym się będą zajmowały po jego opuszczeniu. Nie da się tu zaobserwować pośpiechu, życia pod presją czy nieustannej bieganiny. Mogę teraz pracować tyle, ile jestem w stanie i jak na to pozwalają mi moje siły fizyczne i psychiczne. Mam nadzieję, że stopniowo przywiążę się do tej wspólnoty. Z powodu wcześniejszych nacisków, a także dlatego że odpowiadała mi praca wymagająca koncentracji i spokoju oraz kreatywności, miałam skłonność do unikania konfrontacji i nadmiernej ingerencji zarówno w moje studia, jak i w moją pracę. Ta grupa rozumie i akceptuje różnice zainteresowań, wieku, temperamentu i stylu życia. Niektóre zakony nie dbają o zapewnienie pomocy psychiatrycznej siostrom, a jeśli nawet dbają, to kończy się to niepowodzeniem, ponieważ wspólnoty, do których siostry wracają po zakończeniu terapii, nie rozumieją ich i nie akceptują. Dawne reguły życia zakonnego przyczyniły się do rozwoju nerwic deprywacyjnych (zespołu niezaspokojenia emocjonalnego) wśród sióstr zakonnych, zakonników i księży. Neurotyk w trakcie leczenia przebywa w towarzystwie innych pacjentów, którzy także nie byli akceptowani. Starają się oni nawzajem się zrozumieć i akceptować. Możliwość powrotu do pełnej afirmacji - tak różna od sytuacji, z którą mamy do czynienia w zwykłej wspólnocie - jest integralną częścią procesu leczenia. Podobnie jak fizyczna dolegliwość wymaga rehabilitacji w sprzyjających warunkach, tak samo wymaga tego choroba psychiczna. W wypadku tej ostatniej można obserwować skłonność do remisji, których nie ma w schorzeniach fizycznych. W tej sytuacji pierwsze spostrzeżenie odnosi się do tego, że nie ma drugiej osoby, która mówiłaby tym samym językiem. Istota wartości człowieka jako osoby zaczyna znikać ze świadomości, słabnie wiara we własne możliwości, a rośnie niechęć do kontaktów z otoczeniem i człowiek raczej się zamyka, niż otwiera. Coraz trudniej jest (jeśli w ogóle jest to możliwe): mówić otwarcie o tym, co lubimy, a czego nie; nie przepraszać, jeśli nie ma ku temu powodu; być naprawdę sobą, a nie stale zaspokajać potrzeby otoczenia, zdobywać jego przychylność i unikać gniewu. Gdy neurotyk cierpiący na zespół niezaspokojenia emocjonalnego przeanalizuje to wszystko, zrozumie, że jeśli nie będzie stanowczy w realizowaniu tych postanowień, popadnie podobnie jak w przeszłości w depresję. Grupa, w której przebywam, istnieje od kilku miesięcy, ale jej członkinie zdążyły się już dużo od siebie nawzajem nauczyć i dużo się o sobie dowiedziały. Robią wszystko, by druga osoba mogła być sobą. Jeśli któraś z sióstr prosi grupę o pomoc, ta zwykle podziela jej poglądy. Powstanie większej liczby takich wspólnot powinno przyczynić się do nowego podejścia do potrzeby uznania, nie zaś uległości, zrozumienia dla tego, że raczej należy być, niż działać, a także przyjęcia do wiadomości, że każdy powinien być akceptowany takim, jakim jest. Gdy presja wywierana na siebie nawzajem jest minimalna, akceptujący się wzajemnie członkowie wspólnoty zdobywają mądrość życia przemienionego przez Ducha Świętego. Jestem ogromnie wdzięczna moim przełożonym za to, że podjęli się pionierskiej pracy utworzenia domu, w którym można znaleźć akceptację i który nie powstał po to, by czerpano z niego zyski. Dziękuję też bardzo, że mogłam w nim dokończyć moją terapię.
+AMGD by Dariusz Michalski SJ. 2023
Wykonanie: Solmedia.pl

UWAGA! Serwis używa cookies.

Brak zmian ustawień przeglądarki oznacza zgodę.

Zrozumiałem