Jedynym sposobem, aby stwierdzić z pewnością, jak odnosimy się do Boga, jest zebranie wszystkich naszych ludzkich relacji i przyjrzenie się im. Co się ujawnia w tych relacjach, ujawnia naszą relację do Boga.

Możemy wyrazić to jeszcze konkretniej. Jeśli na przykład w moim życiu mam odniesienie do stu ludzi, a przy tym dwudziestu rzeczywiście lubię, dwudziestu odrzucam, a z sześćdziesięcioma utrzymuję raczej „normalne”, ale także powierzchowne relacje, wtedy w moim odniesieniu do Boga znaczy to, że w tej relacji ujawnia się dwadzieścia procent miłości, dwadzieścia procent odrzucenia Boga i sześćdziesiąt procent powierzchowności czy normalności. To uzewnętrznia się w ten sposób, że w tych sześćdziesięciu procentach istnienie Boga nie jest dla mnie problemem, ale doświadczam Go tak odległe, że praktycznie jest On w moim życiu nieobecny.

Jak długo lekceważę choćby jednego człowieka, pogardzam także Bogiem. Rozmiary tej pogardy zależą od tego, jaka jest pozycja pogardzanej osoby na tle wszystkich moich relacji. Na przykład relacja dziecka do jego matki może zajmować czterdzieści, pięćdziesiąt albo więcej procent wszystkich jego relacji. Jak długo jestem wściekły na jednego choćby człowieka, wściekam się także na Boga. Kiedy jednego tylko człowieka ignoruję albo okazuję mu zazdrość, ignoruję Boga albo Mu zazdroszczę. Jak długo odczuwam lęk przed jednym choćby człowiekiem, lękam się także Boga. Jeśli jestem zawistny, moja zawiść kieruje się także przeciwko Bogu.

To utożsamienie relacji do człowieka i do Boga jest jedyną szansą, aby wiara mogła w pełni zakotwiczyć się w życiu. Wielu ludzi ocenia swoją miłość do Boga wyżej od swojej relacji do ludzi. To jest iluzją. Uważają siebie za bardziej wierzących niż są naprawdę. Często pytano mnie: „Jak mogę związać swoją wiarę z życiem?”. Za tym pytaniem kryje się wyobrażenie, że osoba pytająca ma wielką wiarę, tylko nie może jej skonkretyzować w swoich czynach. Moja odpowiedź zawsze brzmiała: „Nie musisz wiązać swojej wiary z życiem. Możesz odczytać w swojej codzienności, jak wielka jest twoja wiara”. Zanim zwiążemy naszą rzekomą wiarę z naszą codziennością, musimy odczytać na podstawie naszej miłości bliźniego, czy w ogóle mamy tak wiele wiary. Tylko wtedy wiara ma fundament, opiera się na ziemi. Następnie można się starać, a raczej pozwolić, aby oba rodzaje relacji, które w gruncie rzeczy stanowią jedno, wspólnie wzrastały. Droga nie będzie łatwiejsza, ale przynajmniej wykluczy się złudzenie, że człowiek żyje już wiarą, ale jeszcze nie miłością bliźniego.


Wyjście z kryzysu

Ta podstawowa prawda stała się dla mnie decydującym przeżyciem dzięki pozornie codziennemu wydarzeniu. Byłem profesorem teologii i ojcem duchownym w Argentynie na jezuickiej uczelni teologicznej i wtedy popadłem w kryzys wiary. To były czasy przełomu podczas Soboru i po nim w latach sześćdziesiątych XX wieku. Spostrzegłem, że nie mogę już wierzyć w Boga. Było to odczucie, że poza widzialnym światem nie ma niczego. Ateistyczny obraz świata wydawał mi się jedynym możliwym. Miałem wrażenie, że przez wstąpienie do zakonu i święcenia kapłańskie wszedłem w fatalną ślepą uliczkę. Całe moje życie stanęło pod znakiem zapytania. Kryzys ciągnął się długo i byłem gotowy porzucić wiarę i kapłaństwo, tylko jeszcze nie miałem pewności, że Boga rzeczywiście nie ma. Przeszły trzy lata bez istotnej zmiany w moim nastawieniu. Każdego dnia doświadczałem konfrontacji ze swoim kryzysem. Uczyłem dogmatyki, jako duchowny musiałem wyjaśniać ze współbraćmi kwestie ich powołania kapłańskiego i zakonnego, co tydzień głosiłem niedzielne kazania i długimi godzinami słuchałem spowiedzi. Często stawało się to udręką. Nie czułem, że postępuję nieuczciwie, bo naprawdę poszukiwałem, ale mojemu działaniu towarzyszyły wielkie napięcia i wątpliwości.


Pozornie mało znaczące zdarzenie naprowadziło mnie na właściwy trop. W naszej zakonnej wspólnocie przebywało mniej więcej trzydziestu profesorów teologii i filozofii. Mieliśmy pomieszczenie wspólnotowe, gdzie każdego dnia po obiedzie piliśmy kawę, którą najpierw sami przygotowywaliśmy w innym miejscu. Przed powrotem do pracy jeden z nas musiał umyć filiżanki. Zawsze czynił to pewien starszy, emerytowany profesor, który miał mniej pracy od nas. Jednego dnia zaprotestował oburzony, że zawsze zostawiamy wszystkie naczynia i nikt z nas nie troszczy się o zmywanie. Aby podkreślić swoje niezadowolenie, narzekał z wielkim wzburzeniem. Posłuchałem jego narzekania, powróciłem do swojej pracy i po kilku minutach nie pamiętałem już wydarzenia.

Po południu, w czasie przerwy w pracy, poszedłem na krótki spacer. Naraz pojawiło się zrozumienie, że ten współbrat zwrócił się do nas z problemem i że ja w ogóle nie dopuściłem do siebie jego sprawy. Moja postawa boleśnie mnie poruszyła. Gdy tak szedłem dalej pogrążony w myślach, dopadło mnie jeszcze bardziej nieprzyjemne zrozumienie. Stanął mi przed oczyma mój kryzys wiary. Uświadomiłem sobie paralelę między tym wydarzeniem a moim kryzysem.

Wprawdzie słyszałem, na czym współbratu zależy, ale nic wziąłem tego poważnie. Nie zająłem się nim. Pytałem siebie, czy w mojej relacji do Boga nie dokonywało się coś podobnego. Czy nie byłem tak uwikłany w sobie, w swoich myślach i swojej aktywności, że już nie dopuszczałem Go do siebie i dlatego nie mogłem w Niego wierzyć? Paralela sama się nasuwała i głęboko mną wstrząsnęła. Ale zarazem rozpoznałem, że to zrozumienie otwierało mi drzwi do wyjaśnienia mojego kryzysu wiary. Kiedy postaram się bardziej otworzyć na ludzi, myślałem sobie, wtedy dzięki temu mógłby także nastąpić zwrot w mojej wierze w Boga.

Przez cały rok starałem się być bardziej otwarty na ludzi i w większym stopniu dopuszczać ich do siebie. Po roku kryzys minął. Związek między relacją do ludzi i do Boga dotarł do mnie raz na zawsze i stał się nicią przewodnią na całe moje życie. W swoim zadziwieniu tym rozpoznaniem myślałem, że moje zrozumienie, jak teoria Einsteina, jest jakimś całkiem nowym odkryciem.
Już po krótkim czasie stwierdziłem, jak stare było moje „nowe odkrycie”. Od dwóch tysięcy lat jest ono jasno wyrażone w Ewangelii.


Od tego czasu jestem mocno przekonany, że głównym zadaniem nauczania religii i wychowania wiary jest przekazywanie tej jedności relacji do człowieka i Boga. Jak długo nie wejdzie ona w ciało i krew, chrześcijańska wiara pozostanie nieskuteczną teorią.
Wobec Boga zachowujemy się tak, jak obchodzimy się z ludźmi. Paralela jest matematycznie dokładna. Biorąc jeszcze ściślej, należałoby mówić o kolejnym składniku. Relacja do bliźnich, którą trzeba zrównać z relacją do Boga, biegnie także paralelnie do relacji wobec nas samych. Jeśli odrzucamy bliźnich, to odrzucamy także Boga i tym samym również siebie. Kto nie kocha samego siebie, nie może kochać i Boga, który obdarzył go życiem. Jeśli nie kochamy samych siebie, skąd mamy wziąć miłość do bliźnich? Nie możemy nienawidzić siebie, a jednocześnie oddawać się całym sercem Bogu i bliźnim. Mamy tylko jedno serce, którym możemy kochać Boga, bliźniego i siebie samego. Te relacje są nierozłącznie z sobą powiązane.


Najlepsza szkoła spotkania z ludźmi

Dlaczego poruszam ten temat na początku ćwiczeń rekolekcyjnych? Modlitwa kontemplacyjna wymaga czasu i ciszy. Kiedy człowiek otwiera się na ciszę, pojawia się rychło pytanie, czy ta cisza nie czyni nas egoistami, nie wyobcowuje ze świata albo zgoła blokuje. Czy nie byłoby lepiej poświęcić te cenne dni na konkretną miłość bliźniego zamiast marnować je przez nierobienie niczego?
Dlatego przyjrzyjmy się dokładniej, co stanowi przeszkodę dla autentycznej miłości bliźniego. Według mnie miłość bliźniego cierpi najbardziej na tym, że wzajemnie siebie nie słuchamy i że pod wpływem presji wyniku poświęcamy sobie mało uwagi.
Pierwszym problemem w naszych kontaktach z ludźmi jest to, że ich nie słuchamy. Kogoś słuchać oznacza nie tylko słyszeć jego słowa, ale także przyjąć sprawę rozmówcy. Więcej: tak bardzo być przy nim wszystkimi zmysłami, że poczuje się w pełni zrozumiany i całkowicie akceptowany.
Prawidłowe słuchanie przychodzi nam bardzo ciężko. W normalnych kontaktach słuchamy tylko tak długo, aż mniej więcej zrozumiemy, co nasz rozmówca pragnie wyrazić. Następnie kierujemy się własnymi myślami albo interesami. Rozmówca może sobie spokojnie kontynuować. Ale nas już przy nim nie ma. Ktoś opowiada na przykład komuś innemu o pięknej wycieczce w ubiegłym tygodniu. Rozmówca słyszy hasło „piękna wycieczka”. Zaraz przychodzą mu do głowy skojarzenia związane z jedną z ostatnich własnych wycieczek i przerywa opowiadającemu, mówiąc: „Tak, ja też przeżyłem bardzo piękną wycieczkę”. Co się stało? Opowiadający nie został wysłuchany, chociaż prawdopodobnie był jeszcze pełen wrażeń ze swojego przeżycia i chętnie by się nimi podzielił. Słowo „wycieczka” wywołało u słuchacza myśli o jego własnej wycieczce, a przez to zwrócił się znowu ku sobie. Wprawdzie zewnętrznie brał jeszcze udział w rozmowie, ale swoim duchem i swymi słowami był już przy sobie, daleko od opowiadającego. Już dalej nie słuchał.
Inny przykład: ktoś opowiada nam o problemie. Szybko próbujemy dać mu dobrą radę. Wydaje nam się, że dokładnie wiemy, czego opowiadający w tej sytuacji potrzebuje. Tymczasem rozmówca być może wcale nie oczekiwał rady, a tylko chciał być wysłuchany. Chciał wylać swoje serce i dlatego szukał kogoś, kto go wysłucha. My jednak nie potrafimy znieść tego, że ktoś cierpi.

Czujemy zaraz presję, żeby mu pomóc. Ta presja nie pozwala nam dalej słuchać i zmusza do udzielania porad. Pocieszamy na przykład chorego, uspokajając go, że powinien zaufać Bogu, albo mówimy mu o jakimś lekarstwie, które na pewno pomoże. Ale to nie jest konieczne. Medyczną stroną zajmą się tak czy owak lekarze. Chory pragnie być raczej wysłuchany i zaakceptowany. Słuchanie wymaga wewnętrznego spokoju i odwagi, by móc wytrzymać cierpienie.
Coś podobnego ujawnia się w dyskusjach zabarwionych ideologicznie. Każdy widzi tylko swoją własną ideologię, zaczyna dyskutować i nie dostrzega w swoim rozmówcy człowieka, który pragnie być wysłuchany. Nie chodzi mu o ludzi, tylko o kwestie światopoglądowe. Ten przykład uświadamia nam, jak szybko zapominamy o człowieku, by zamiast niego postawić w centrum idee czy interesy. Być innego zdania, a jednak pozwolić, aby w centrum naszej uwagi był człowiek, to wymaga wiele wewnętrznej swobody.


Czego nas uczy modlitwa kontemplacyjna? Uczy nas słuchać. Uczy słuchania Boga, a przez to słuchania ludzi, bo w obu przypadkach chodzi o to samo. Odwrotnie: kto potrafi wsłuchać się w ludzi, potrafi słuchać Boga. Żadna technika, żadne ćwiczenie dynamiki grupowej, żaden kurs doświadczania siebie nie wydaje mi się tak skuteczny dla relacji z ludźmi jak nauka słuchania.
Do czego służą kontemplacyjne ćwiczenia rekolekcyjne? Do tego, by nauczyć się słuchać. Uczymy się słuchać, przyjmować, zostawiać, pozwolić, aby coś na nas działało. Gdy się tego nauczymy, możemy w taki sam sposób słuchać Boga i ludzi, gdyż nasza relacja jest w obu przypadkach taka sama.


Drugim problemem w kontaktach z ludźmi jest presja wyniku. Współczesne społeczeństwo poddaje nas presji wykazania się. Każdy jest oceniany według swych dokonań, osiągnięć: szanowany albo pogardzany. Takie jest prawo panujące nie tylko w świecie materialnym, ale także w relacjach międzyludzkich.


Mus osiągnięcia czegoś wywiera przemożną presję. Prosty przykład: wyobraźmy sobie studenta, dla którego zbliża się egzamin, a on w pracy nad materiałem egzaminacyjnym nie robi wystarczających postępów, aby zdążyć się przygotować. Albo pomyślmy o menadżerze, który stwierdza, że jego zakład wykazuje deficyt i grozi mu bankructwo. Presja narasta i szarpie nerwy. Człowiek ulega stresowi, całe jego ciało napina się i pojawiają się pierwsze symptomy wyczerpania. Prawdopodobnie nie będzie mógł on myśleć


0 niczym innym, jak tylko o swoim problemie. Ta presja wyniku fiksuje go na tym, co pragnie osiągnąć. Postawiony cel staje się dla niego coraz ważniejszy, większy, coraz bardziej absolutny. Wszystko inne traci powoli znaczenie, aż całkiem znika z. horyzontu świadomości i nie może być zauważane. W ten sposób ludzi zauważa się jedynie pod kątem ich użyteczności. Czy tego się chce, czy nie, wszelki szacunek albo ludzka miłość ustają. Przez presję wyniku mogą zostać całkowicie zdławione. Czy wiele rodzin nic cierpi z tego powodu, że jedno z małżonków przychodzi do domu zestresowane i nie zauważa współczłonków rodziny jako osób?
W tym kontekście przychodzi mi na myśl dobry Samarytanin (Łk 10, 30-37). Na poboczu drogi leżał na wpół zabity człowiek. Przechodził kapłan. Był pod presją i musiał spieszyć do Jerycha. Mógł zobaczyć poranionego człowieka tylko swymi zewnętrznymi oczami, jego samego jednak jako cierpiącego człowieka nie mógł do siebie dopuścić. Przyjmijmy, że na przykład musiał wygłosić wykład albo dokonać pogrzebu i wydawało mu się, że koniecznie musi przyjść na czas. Ulegając tej presji, nic mógł zauważyć innego


człowieka jako osoby. Podobnie było z drugim, lewitą, który przechodził obok poranionego.
Trzeci przechodzący był Samarytaninem. Chodziło prawdopodobnie o kupca, który był w drodze w sprawach zawodowych. On także był przypuszczalnie pod presją. Ale umiał na moment uwolnić się od niej, wyłączyć się i dopuścić do siebie potrzebującego człowieka. Podszedł do niego i się nim zajął. Następnego ranka powrócił do swoich interesów. Różnica między tymi trzema nic polega na zróżnicowaniu presji wyniku. Polega na tym, że dwaj pierwsi nie potrafili się uwolnić od swojej presji. Samarytanin potrafił na czas konieczny zdystansować się wobec swego przedsięwzięcia i całkowicie się otworzyć na drugiego człowieka. Pod wpływem presji wyniku nie zauważa się bliźniego prawidłowo. Aby ludzi kochać, trzeba umieć zostawić presję wyniku. Nawet wtedy, gdy zwraca się do nas na ulicy ktoś obcy, wypada wyłączyć się na dwie albo trzy minuty tak całkowicie, żebyśmy byli stuprocentowo tylko z tą osobą i nic mieli w zamyśle niczego innego jak tylko być przy niej. Podobnie nic powinniśmy mieć żadnej innej myśli i przyjmować jedynie to, co przychodzi od tego człowieka. Do tego jednak konieczna byłaby umiejętność wyłączania się, co przychodzi nam nadzwyczaj ciężko.


Problem nie polega na konieczności dokonania czegoś. W zewnętrznym świecie siłą rzeczy dzieje się tak, że musimy wykazywać się osiągnięciami. Pytanie dotyczy jedynie tego, czy potrafimy zdystansować się od tej presji w odpowiedniej chwili. Czy potrafimy się wyłączyć, czy raczej jesteśmy niewolnikami naszej presji wyniku? To jest kluczowa kwestia.
Czego nas uczy modlitwa kontemplacyjna? Uczy wyłączać się. Uczymy się być po prostu dla Boga - bez życzeń, bez troski, bez celu, bez ukrytych zamysłów i wolni od wszelkich interesów, myśli oraz aktywności. Kto potrafi tak być, ten umie być dla Boga i dla bliźniego, gdyż obie relacje stanowią jedno. Kto natomiast nie może się zdystansować od swoich życzeń, trosk, stawiania sobie celów, swoich poglądów i swojego dążenia do działania, ten nie potrafi spotkać ani Boga, ani swojego bliźniego. Także w tym punkcie modlitwa kontemplacyjna jest najlepszą szkołą spotkania drugiego człowieka.


Franz Jalics SJ, Rekolekcje kontemplatywne

+AMGD by Dariusz Michalski SJ. 2023
Wykonanie: Solmedia.pl

UWAGA! Serwis używa cookies.

Brak zmian ustawień przeglądarki oznacza zgodę.

Zrozumiałem